W ostatnią sobotę 18 bm. w świat poszedł komunikat: „- policja hrabstwa St. Charles ze smutkiem potwierdza wiadomość o śmierci legendarnego muzyka Edwarda Andersona Berry’ego, zwanego Chuck Berry”. Niemal w tym samym czasie zmarli: James Cotton – muzyk bluesowy, kilka dni wcześniej nasz Wojciech Młynarski, legendarny polski jazzman Jan Walasek (88 lat). I z naszego „podwórka” - muzyk, elektroakustyk Waldemar Czapkiewicz (zmarły w poniedziałek nad ranem). Wszystkich ICH łączyło jedno – umiłowanie zawodu jakiemu oddali swe siły i talent.
Chuck Berry (18 październik 1926 - 18 marzec 2017) urodził się w St. Louis, po latach w odległości 45 mil na zachód kupił farmę właśnie w hrabstwie St. Charles – i tu kochał mieszkać i tu dokonał swego bogatego żywota. Już we wczesnej młodości stał się żywą legendą rock and rolla, jego twórcą – ba, niedoścignionym wzorcem. To z jego piosenkami startowali do kariery The Beatles i The Rolling-Stones. W jednym z blogów w niedzielę w wieczór wyczytałem zdanie: - jeśli na jego pogrzeb nie przybędą Mick Jagger i Keith Richards, to nie chcę ich znać… Coś w tym jest. Jego bogaty życiorys nawet w ułamku trudny jest do przytoczenia, zresztą barwnie opisany w „CHUCK. AUTOBIOGRAFIA” wydanej w 1988 r. Nigdy w trybie normalnym nie otrzymał Grammy, jedynie w 1984 za tzw. całokształt, czy osiągnięcia życia. Nie nagrywał od ponad 40 lat płyt, jednak na swe 90-te urodziny jesienią ub. roku stwierdził – czas z tym skończyć i zaczął pracę nad albumem „CHUCK” – jaki ukaże się latem tego roku. Jego występy, czy też koncerty należały do bardzo nierównych – obok znakomitych niektóre były zwykłym nieporozumieniem – jak ten z Sopotu (festiwal) bodaj ze 20 lat temu. Występowali z nim niemal wszyscy wielcy w „rock’n’rollu”. Obok setek clipów w YouTube polecam trochę nietypowy 50 min. koncert sprzed 10 lat na festiwalu AVO Session w Bazylei zrejestrowany przez szwajcarską SF zwei.
Komentarze opinie