
Foto. Z. Karpowicz. Ustronie Morskie. Na zdjęciu w kolejności Andrzej Trzaskowski, Krzysztof Komeda, Witold Sobociński, Jerzy Matuszkiewicz, na dole Andrzej Wojciechowski
Książka, „Był Jazz” ma jedną wadę. Nigdzie nie można jej kupić. Została wydana przez Wytwórnię Filmową w Łodzi i dodana do biletów na wielkiej Gali z okazji 60-lecia jazzu w Polsce. Nie była w sprzedaży. Stała się białym krukiem. Jest jednak okazja! Można ją przeczytać, na portalu www.gpr24.pl
Feridun Erol
KULTURA AMERYKAŃSKA
Janusz Cegiełła (pianista, krytyk muzyczny, uczestnik YMCA od 1936 r., założyciel Klubu „Melomani”) tak wspomina początki ruchu jazzowego w Polsce:
„Polska YMCA powstała w 1932 roku i do wybuchu II wojny światowej rozbudowała także 13 placówek w całym kraju. Sam należałem do niej jako chłopak w 1936 roku.
Z nastaniem pokoju w 1945 roku, reaktywowano kilka dawnych ognisk, ale w ówczesnym ustroju była to organizacja niezbyt dobrze widziana, a nawet podejrzana. Jednak tętniły życiem placówki YMCA w Łodzi, Warszawie i Krakowie.
Na temat początków ruchu jazzowego utrzymują się poglądy bardzo zróżnicowane. Manipulacjom poddawane bywają mało zorientowana prasa i media radiowo-telewizyjne. Nie wiedzieć czemu, każdy rezerwuje dla siebie fotel organizatora, tak jakby miało to jakiekolwiek fundamentalne znaczenie dla polskiej kultury. Dochodzi też do komicznych sytuacji. Usłyszałem, jak pełen zapału konferansjer na koncercie uczynił twórcą Klubu „Melomani” w łódzkiej YMCA, znanego saksofonistę pochodzącego z Krakowa. A przecież wspomniany legendarny muzyk (wiadomo o kogo chodzi) przybył do Łodzi w roku 1949, czyli dwa lata po rozpoczęciu działalności w YMCA w Łodzi Klubu „Melomani”. Warto zatem zacząć od początku.
W 1947 roku centrum amerykańskie i genewskie YMCA obsypało ognisko w Łodzi darami, wśród których była pokaźna liczba płyt gramofonowych z wysokiej klasy odtwarzaczem.
Postanowiłem wykorzystać dostęp do tych nagrań i z kilkoma kolegami z rozkoszą zanurzyłem się w muzyce płynącej z owych darów. Jeśli mam być szczery, to początkowo ze szczególną ciekawością słuchałem nagrań Mariana Zygmunta Nowakowskiego, którego dziś mało kto pamięta, a był to bas, uczeń Adama Didura, porucznik Armii Polskiej na Zachodzie.
Dla nas jego nagrania stanowiły pierwszy dowód na to, że gdzieś tam na świecie okazało się możliwe zarejestrowanie tego wspaniałego, jak uważałem, głosu.
Potem jednak zajęliśmy się rewelacyjnymi dla naszych uszu nagraniami utworów Duke’a Ellingtona, Cole’a Portera, Louisa Armstronga, Benny’ego Goodmana, Counta Basiego i innych znanych na całym świecie, lecz nie u nas, muzyków jazzowych. Zapewne mieliśmy wtedy takie miny, jakbyśmy odkryli w Łodzi, na ulicy Piotrkowskiej przed Grand Hotelem, ogromną żyłę złota. Nie miałem żadnych powodów, aby uznać się za znawcę tych nowości. Byłem po prostu zatrudniony w Polskiej YMCA i skorzystałem z okazji, by poszerzyć własną świadomość muzyczną o nową fantastyczną dziedzinę.
Po paru tygodniach stwierdziłem, że pluskam się w czymś całkiem nowym i wspaniałym. Sam rektor Kazimierz Wiłkomirski, który uczył pianistyki, przestrzegał mnie jednak przed jazzem jak przed samym diabłem: «Ale skoro zamierzasz grywać w knajpie» — konkludował.
Profesor jednak poniósł porażkę pedagogiczną.
Byłem jazzem oczarowany, przyciągała mnie niezwykła moc tej muzyki. Nie tylko mnie. Dopiero później okazało się, że na całym świecie za jazzem ludzie po prostu przepadają.
W Klubie „Melomani”, który rozpoczął swoją działalność z chwilą otrzymania amerykańskich płyt, było wielu muzyków grających jednak muzykę taneczną i rozrywkową. O jazzie nie mieliśmy większego pojęcia, ale „firma” się rozwijała.
Zarząd Klubu „Melomani” składał się z następujących osób: Janusz Cegiełła — pianista, inicjator klubu i jego prezes; Marek Sart (Jan Szczerbiński) — gitarzysta, kompozytor i wiceprezes; Marian Suchocki — pianista, wiceprezes; Jerzy Brodzki — dziennikarz, tłumacz filmów i perkusista, sekretarz.
W salach YMCA odbywały się regularne koncerty i wieczorki taneczne z udziałem najlepszych polskich artystów estradowych. Można było spotkać takie tuzy, jak: Adolf Dymsza, Ludwik Sempoliński, Irena Kwiatkowska, Stefania Grodzieńska, Józef Węgrzyn, Kazimierz Rudzki, Stefania Górska, a wraz z nimi całą plejadę gwiazd.
Łódź była przez te lata rzeczywistą stolicą kultury polskiej. To był czas wyjątkowy, który robił wrażenie na młodych studentach i licealistach i z całą pewnością ukształtował ich wrażliwość kulturalną.
Czas bardzo ważny, zwłaszcza dla trenujących w salach YMCA młodych sportowców (a sport był drugim po nauce warunkiem rozwoju młodego człowieka), którzy zawierali tam znajomości i brali udział w zabawach tanecznych organizowanych przez YMCA. A do tańca grali doskonali muzycy rozrywkowi, a także zaawansowani już muzycznie: Witold Sobociński (gitara) i Andrzej Wojciechowski (kontrabas), którzy razem z Jerzym Smugą (akordeon) tworzyli zespół muzyczny Trio Georga. Był to już zespół mający znamiona muzyki jazzowej.
Do Klubu „Melomani” należeli tacy artyści, jak: Mieczysław Klecki, Tadeusz Suchocki, Romuald Żyliński, Jerzy Smuga, Daniel Łopatowski, bracia Wiesław i Stefan Brodzińscy, Franciszka Leszczyńska, Henryk Debich, hr. Rostworowski, Julian Sztatler, Marta Mirska, Adam Pawlikowski, Marian Krakowiński, Andrzej Wojciechowski, Witold Sobociński, Zofia Chałasińska czy Adam Markiewicz.
W mojej szufladzie do dziś spoczywa znaczek (literka Y przepleciona kluczem wiolinowym), przypominający rok 1947 — datę założenia Klubu „Melomani”. Piękny znaczek, ale i czarująca żona, bo go nie wyrzuciła. Pamiętam, że w roku 1949 do Łodzi przyjechał Jerzy Matuszkiewicz, saksofonista tenorowy, i pojawił się w naszym Klubie. Zdawał wtedy do Szkoły Filmowej. Niestety w tym samym roku YMCA została zamknięta”.
RUCHY TEKTONICZNE
W latach 1950–53 (do śmierci Stalina) jazz był cenzurowany i faktycznie zabroniony, jednak mimo to się rozwijał. Zyskiwał coraz szersze grono odbiorców, co więcej, „wkroczył na salony”.
W Łodzi Melomani grali w salonach. Były to autentyczne salony, bowiem ludzie, u których odbywały się muzyczne spektakle (można je nazwać jam session), to byli łodzianie, którzy mieszkali od czasów przedwojennych w dużych mieszczańskich mieszkaniach z lśniącymi parkietami i z fortepianem, a poza tym, co chyba było najważniejsze w całej historii, byli to od pokoleń inteligenci łódzcy. Główną jednak zaletą owych mieszczan było to, że mieli dzieci w wieku maturalnym lub przedmaturalnym. A dziecko w wieku maturalnym miało w tym czasie blisko 20 lat. Być może rodzice za jazzem nie przepadali, ale ich dzieci tak i właśnie to dało powód do wkroczenia tej muzyki na łódzkie salony. Nie warto nawet wspominać, iż rodzice jazzujących dzieci za władzą ludową nie przepadali, stąd też odrobina konspiracji w salonowych spotkaniach dodawała smaczku lubiącym tajemnicze spotkania Polakom. Okres „salonowy” obfitował w różnego rodzaju przygody. Z reguły po energicznym dzwonku do drzwi, w progu stawali dwaj panowie w niebieskich mundurkach, którzy salutując jedną ręką, a w drugiej trzymając gumową pałeczkę, pytali: — Co to za zlot młodzieży się odbywa?
Wystarczyło oświadczyć, że właśnie bawimy się w salonowca. Było to kwitowane rubasznym śmiechem funkcjonariuszy, zwłaszcza że w salonie obok kilkunastu chłopaków kręciło się kilkanaście bardzo dorodnych dziewczyn. Dobrze było wręczyć souvenir, czyli szklany flakonik, żeby władza uznała wieczór za udany. Szczególnie dobrze utrwalił się w pamięci salon państwa Skotnickich (ich syn Jan został po latach rektorem Szkoły Teatralnej w Warszawie, a także dyrektorem teatru w Płocku), jak również salony państwa Eckersdorfów czy Karpowiczów.
W okresie zakazów grania jazzu w oficjalnych salach, teatrach czy filharmoniach, Melomani występowali na specjalne zaproszenia korporacji zawodowych. Graliśmy na przykład w salce SARP-u w Kazimierzu Dolnym czy w Klubie Dziennikarzy w Łodzi. Nasze występy poprzedzała zawsze pogadanka tematyczna w wykonaniu Jerzego Skarżyńskiego, grafika krakowskiego, który był w tym czasie alfą i omegą wiedzy o jazzie.
Pewnego sierpniowego dnia 1953 r. (była to sobota) odbyło się spotkanie w Domu Literatów w Krakowie, przy ul. Krupniczej 22. Niezwykłość tego klubu polegała na tym, że w Domu Literatów mieszkali wszyscy literaci krakowscy, którzy z całą pewnością z muzyką jazzową nie mieli wiele wspólnego.
Może tylko Mrożek i Kisielewski, a także Bruno Miecugow byli zainteresowani, a reszta słuchaczy przyszła na koncert tak, jak się chodzi do zoo. Sprawdzić być może, co też za małpy z tych Melomanów?
Skarżyński opowiada, my gramy, ja spostrzegam młodą dziewczynę, która siedzi przy stoliku z jakimś chudym facetem i porusza się na krześle w rytm naszych utworów. Ona jedyna tak reagowała. Reszta towarzystwa, jak to u literatów, siedziała z ponurymi twarzami, aczkolwiek po koncercie piliśmy razem napoje i spożywaliśmy zakąski, jak to się w eleganckim towarzystwie mówi. Byli więc przyjacielscy i być może impreza im się nawet podobała.
Koniecznie chciałem się dowiedzieć, kim jest ta dziewczyna naładowana swingiem i tym, co Afrykańczycy nazywają groove. Znałem Renka Nowaka, który był na tym koncerciku, bowiem spotykaliśmy się w kawiarni Honoratka w Łodzi, i zapytałem o dziewczynę. — Pracuje w redakcji „Życia Literackiego” — powiedział Renek — To taka młoda poetka, pisuje jakieś tam kawałki do gazety i nazywa się Wisława Szymborska. Jazz czuje, ale chyba wielkiej pisarki to z niej nie będzie.
Zostawiliśmy temat na uboczu. Zwłaszcza że Kisielewski zaprosił nas na kielicha do swojego stolika. Z tego spotkania przytoczonych jest w książce kilka cytatów, bardzo autorskich i pouczających zwłaszcza dla osób interesujących się jazzem.
„Kochany, nic się nie martw — przypominam sobie tekst Kisiela — jazz to jest tak potężny kop w psychikę człowieka, że nawet największy twardziel komunistyczny musi się połamać. To tylko sprawa czasu. Jazz to sitwa, to prawda, której nikt nie ruszy. Każdy z normalnie czujących i wrażliwych ludzi musi na jazz reagować, bo jazz to narkotyk. Jeśli nawet ktoś nie potrafi odróżnić fortepianu od gruszki do lewatywy, to i tak, jak dobrze zagrają, musi podskoczyć. To jest siła tego rodzaju muzyki. Widziałeś, jak Szymborska podskakiwała?”.
Prymitywni organizatorzy kultury socjalistycznej uznawali jednak jazz za muzykę wrogą ustrojowi. Szczególnie ci, którzy nadzorowali „prawidłowy rozwój mentalności muzycznej młodzieży”. Drażniły ich przede wszystkim angielskie tytuły i teksty. Demonstrację siły pokazał oficjalny komisarz z ramienia komitetu partyjnego, w grudniowy poranek 1949 roku (a działo się to następnego dnia po rozwiązaniu Polskiej YMCA), który ustawił sobie wszystkie amerykańskie płyty Klubu „Melomani” w Łodzi na kupie i za pomocą młotka potłukł jedną po drugiej. Skasował wtedy cały ogromny materiał do nauki standardów jazzowych, które były podstawą do dyskusji o różnicach w sposobie grania czy aranżowania wirtuozerskich wykonań. Jak mu się zapewne wydawało, zasłużył się w likwidacji jazzu na świecie. Nazwiska działacza nie podamy. W historii jazzu pozostał jako „burak nieznany”.
NIEWAŻNE JAK SIĘ ZACZYNA
YMCA została zamknięta, ale ludzie i miłość do jazzu pozostały na wolności. „Wszystko trzeba zaczynać od początku” — to jest sentencja filozoficzna komendanta Studium Wojskowego w Łodzi, Mirona Maszewskiego, oficera Ludowego Wojska Polskiego, spotykanego początkowo na Uniwersytecie Łódzkim, gdzie podobnie jak wielu luminarzy ćwiczył sztuki odpierania imperialistycznych agresorów. Był wtedy w randze kapitana. Następnie, w randze majora, przejął dowodzenie nad niby-wojskiem w Szkole Filmowej i musztrował wszystkich znakomitych artystów łódzkich. W pamięci jednak zapisał się tym, że nadzwyczajnie lubił jazz i przepadał za Melomanami.
— Jestem jokerem jazzu — chwalił się wszędzie major jazzu.
Jednak do rzeczy. Nadeszła pora, aby odpowiedzieć na pytanie: Kto założył zespół Melomani? Odpowiedź jest prosta. Otóż nikt nie założył takiej orkiestry, ona założyła się sama, w pewnym sensie automatycznie. Odpowiedź ta powinna stać się końcem trwającego w muzycznym jazzowym środowisku dylematu. Prawda bowiem jest taka, że po rozwiązaniu, w 1949 roku, Klubu „Melomani” przy YMCA każdy zajął się swoimi sprawami. Jerzy Matuszkiewicz był już wtedy w Łodzi i studiował w Szkole Filmowej. Reszta była jeszcze w liceum. Sobociński, który miał spore mieszkanie przy ulicy Kilińskiego 43, a także dobrze sytuowanych rodziców, zaproponował, aby próby jazzowe odbywały się u niego. Rodzice na to przystali i podobno nawet podtańcowywali sobie w kuchni pod jazzową muzyczkę. Melomani podgrywali w trójkę dwa razy w tygodniu, chłonąc równocześnie wiedzę ogólną w liceum i Szkole Filmowej.
Nadeszła też odpowiednia pora, aby członkowie zespołu wymyślili dla siebie pseudonimy artystyczne, bowiem nikt nie miał wątpliwości, że prędzej czy później z byłych członków Klubu „Melomani” przy YMCA narodzi się zespół muzyczny. Matuszkiewicz już wcześniej zwany był „Dudkiem”, teraz Sobociński został „Dentoxem” a Wojciechowski „Idonem” — pseudonimy zostały zaczerpnięte od nazw ówczesnych środków czyszczących. Na bardziej wyrafinowane wyobraźni nie starczyło. „Dudek” był już na 2 roku studiów operatorskich, „Idon” i „Dentox” w liceum.
Standardy jazzowe znane już wcześniej i wysłuchiwane z amerykańskich płyt w YMCA, teraz były szlifowane w praktyce w mieszkaniu prywatnym przy ulicy Kilińskiego 43. Sobociński grał na gitarze, Matuszkiewicz na saksofonie i klarnecie, Wojciechowski na trąbce. Brzmiało to jeszcze niedoskonale, ale już dawało satysfakcję. Co więcej, trio zaczynało grać nie tylko równo, ale razem. To było bardzo ważne. Po kilku latach zrozumieli to nie tylko członkowie Melomanów, ale także inni polscy muzycy, którzy próbowali wzorować się na jazzie łódzkiego zespołu. W 1952 roku Stefan Kisielewski, słuchając Melomanów, określił takie granie jazzem świadomym.
W tym samym roku, 1952, kiedy pojawiła się propozycja kontraktu do restauracji sezonowej w Ustroniu Morskim, wysunięta przez Krzysztofa Trzcińskiego, zespół był na tyle gotowy, że z udziałem pianisty, Andrzeja Trzaskowskiego, mógł tworzyć jazzującą orkiestrę, grającą do tańca na przyzwoitym poziomie.
Zanim jednak nastąpił rok 1952 warto przybliżyć atmosferę polityczną, która panowała w pierwszej połowie lat 50. XX w. Niech świadczy o tym zapis w książce Studencki Teatr Satyry Pstrąg, napisanej przez Wiesława Machejkę:
„Na wniosek tzw. aktywu ZMP, audytor Uniwersytetu Łódzkiego (sędzia wydziału prawa UŁ, oddelegowany do materiału procesowego) podejmuje kroki przeciwko studentowi rusycystyki Bogdanowi Podrzyckiemu za publiczne krytykowanie pracy Józefa Stalina «O językoznawstwie». Na zajęciach z tego przedmiotu Podrzycki miał bowiem wątpliwości, czy J. Stalin jest naukowo kompetentny do autorytatywnego zajmowania się wymienioną dziedziną filologii i publikowania pracy naukowej na dany temat. Budzące strach dochodzenie potrwa dwa lata. Delikwent uniknie konsekwencji dzięki zabiegom ojca, znanego łódzkiego prawnika, oraz przeniesieniu się na kurs magisterski do Uniwersytetu Warszawskiego. Audytor przesłuchał kilkanaście osób, podejrzewając spisek i dywersję w otoczeniu Podrzyckiego, a nawet asystentów i prowadzących zajęcia naukowców”.
Andrzej Idon Wojciechowski
C.D.N.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie