Film „KAMPER” (w kinach od 15VII) to młode polskie kino robione przez dzisiejszych trzydziestolatków o trzydziestolatkach. Piękni i młodzi wyrośli w emancypującym się kraju, korzystają z rodzinnego kapitału startowego i dorośleją … lub niekoniecznie. Przedpremierowy pokaz w Narodowym Instytucie audiowizualnym z 4 VII budzi moje dalekie skojarzenia z oglądanym w dzieciństwie filmem Nowej Fali lat ’60 „Miłość i gniew”. Nie pamiętam już, czy było to „Look Back in Anger” Tony Richardsona z roku 1959, czy „Amore e rabbia” z 1969, którym upamiętnili się Bernardo Bertolucci, Pier Paolo Pasolini, Jean-Luc Godard, Marco Bellocchio i Carlo Lizzani. Jednakże te dwie daty graniczne zamykają pewną epokę buntu młodych, Którzy mają takie same problemy egzystencjalne, co dzisiejsi „piękni trzydziestoletni”. Taki sam dramat, lecz we współczesnych dekoracjach, a raczej w tragikomedii życia, gdyż za Arturem Millerem przyznaję, iż życie to niekoniecznie całkiem poważna awantura, lecz tragikomedia właśnie.
Wróćmy jednak do Kampera. Jako tester gier komputerowych buja w obłokach świata wirtualnego, który jest dlań przedłużeniem chłopięcego pokoju z zabawkami. Już ożeniony z fascynującą się kuchnią i gotowaniem dziewczyną, odczuwa wszak znudzenie seksem małżeńskim. Hiszpanka Luna jako nauczycielka języka, z którą porozumiewa się niezłą angielszczyzną, fascynuje go tyle nauką języka Cervantesa, co ars amandi, której oddają się z upodobaniem. Z drugiej strony żona w szkole gotowania, którą zaliczyła z nadzieją na własny, modny ostatnio food truck, zakładany na zrujnowanym pudle czaru dróg PRL-u, czyli żuku, zostaje z kolei zaliczona przez lowelasa, jakim jest człowiek sukcesu, czyli Majster Cook. Podwójna, obustronna zdrada przypieczętowuje rozstanie. Kamper instaluje swój materac w pustym pokoju, nie wiedząc nawet, skąd wziąć kołdrę. Bujał w obłokach wirtualu, nie znając nawet przepraktycznej IKEI. „Razem przez całe życie !!! Przez całe życie razem ???” Z tym pytaniem widz żegna bajkę ekranową z wielkiego miasta w naszym pięknym kraju. Tak to jest z przerośniętymi dziećmi, to porażka emocjonalna, której nie umieją jeszcze przewalczyć. Może kiedyś dorosną.
Świeże to spojrzenie na odwieczny temat, oglądany dziś w roku, który rozpocząłem w pozytywnym nastroju, stymulowanym filmem Janusza Majewskiego „EXCENTRYCY ~ Po słonecznej stronie ulicy”. Od dawna już „On the sunny side of the street” jest moim mottem, wraz z muzyką oczywiście. A muzyka jest mocną stroną filmu. W nostalgicznych scenach utwory Wodeckiego („Opowiadaj mi tak”) czy Maanamu („Lipstick on the Glass”) podkreślają tęsknotę za światem dziecinnych lat. Tyle że to już czas, który symbolizują The Acts („Stey in my Corner”) oraz DJ Shadow. To przesłanie dla młodego widza „Ogarnij się”, które głosi reżyser Łukasz Grzegorzek.
Komentarze opinie