Reklama

Marek Karewicz (1938-2018)

Co można napisać o człowieku, którego się znało ponad 50 lat i który stał się ikoną w świecie muzyki jazzowej/pop, mistrzem fotografii (analogowej, jak się teraz mówi)? Ponieważ wiedza o Marku jest powszechnie dostępna, więc skupię się na kilku bardziej istotnych wspomnieniach prywatnych.

Ale wypada przypomnieć, że Marek „urodził się w Warszawie tuż przed wojną”, z której niewiele zapamiętał oprócz tego, że opiekowała się nim babcia cudem ocalała z bombardowanego domu przy ul. Orlej. Potem Pruszków, a następnie Tomaszów Maz., gdzie schronili się rodzice – ojciec po przejściach „sowieckich” – fachowiec od przemysłu skórzanego. Już w szkole w Tomaszowie Marek miał pierwsze doświadczenia fotograficzne – kopiował programy filmowe do kin, liście, czym zdobył uznanie w szkole. Po przeprowadzce do stolicy za namową babci i nauczycieli uczył się gry na skrzypcach, potem na kontrabasie (DK przy ul. Myśliwieckiej) i wreszcie na trące (kontrabas był za duży i za ciężki do przewożenia na skuterze). Poznał wtedy całe muzyczne środowisko Warszawy – łącznie z atmosferą Klubów Stodoły (jeszcze na ul. E. Plater) i Hybryd i które różniły tym, że „do Hybryd wchodziło się w czystych butach i garniturze, do Stodoły – niekoniecznie”. Wywalony z letniego (1957) obozu muzycznego w Bodzentynie zjawił w Sopocie i dzięki Zofii Komedowej otrzymał wejściówki na festiwal jazzowy. Grał na basie w swoim Six Boys Stompers, potem na trąbce, oddał ją za 50 zł kibicowi sportowemu na Myśliwieckiej po pierwszych nagraniach radiowych zespołu. Przełomem była opinia Tyrmanda – czemu gra jazz, skoro fotografia wychodzi mu lepiej? Pierwszym aparatem jego była NRD-wska werra – ze świetną optyką.

Karewicza poznaliśmy – niżej podpisany i Jurek Bojanowicz – bodaj w 1966 r. kiedy był instruktorem w pracowni foto w Pałacu Młodzieży PKiN. Odwiedzaliśmy go tam wielokrotnie przyglądając się jego pracy (robił pierwsze okładki dla Niebiesko-Czarnych i dla Czerwono Czarnych i innych) i jeżeli fotosy wychodziły fajne (czekaliśmy aż wyschną!) to z liternictwem do okładek „miał pewne problemy” – jak mówił. Grał tam stale niemiecki  magnetofon  i ciągle spieraliśmy się, który zespół i dlaczego jest lepszy. Nawiasem mówiąc, po latach zapisałem syna do pracowni radiotechnicznej (skończył liceum radiowe), lecz ten wybrał informatykę i za chwilę był tam instruktorem. Po uruchomieniu rubryki muzycznej w Trybunie Mazowieckiej koniec 1967 i potem od maja ’68 aż do jej upadku w grudniu 1981 dawaliśmy (dawałem) regularnie fotosy Karewicza. Zawsze służył nam radą, ba! – imponował nam wiedzą, znajomościami i śmiałymi opiniami. Karcił mnie wielokrotnie – nawet w latach 90, kiedy prowadziłem DJ’s Magazine i inne magazyny. Bo Marek był niemal wszechstronny – żywo interesował się sportem (sam grał w kosza i kopał piłkę), był disc-dżokejem, gdy przyszła na to moda, pisał sporadycznie i komentował muzykę. Najczęściej spotykałem go na festiwalach – kiedyś dawno temu zapytał: - a ile festiwali zaliczyłeś? – No, około 40?! – A ja ponad 120 – odparł. Jednak najciekawsze były powroty z niektórych, jak ten z Kalisza (OFAB – I-szy Ogólnopolski Festiwal Awangardy Beatowej) – z pociągu do pociągu opowiadał mi wtedy wiele o sobie; jak ten wiosną 1981, kiedy wracaliśmy z Poznania (przygotowania do Rock-Areny), kiedy się ostro sprzeczaliśmy się na tematy polityczne widząc o okien pociągu kolumny wojsk sowieckich; jak te pobyty na festiwalach sopockich – Pop Session i piosenkarski. Jednak najciekawszym był niezapomniany dzień w Sali Kongresowej na tzw. backstage’u (zapleczu), kiedy Marka oglądaliśmy w akcji rejestrowania dwoma aparatami występu The Rolling Stones. Po latach Marek złożony już chorobą wynajął taksówkę i pojechaliśmy dwie ulice dalej na Muranowie, gdzie miał pracownię i odszukał paczkę klisz. Kilka archiwalnych fotosów z owych koncertów daliśmy w Głosie Pruszkowa z okazji 40-lecia występu/pobytu Stonsów w Warszawie i przy okazji ich grania na Służewcu. Oczywiście, negatywy wróciły do właściciela.

Chyba wszyscy wiedzą, że Marek był wyrocznią w sprawach męskiej mody – pospieraliśmy się ostro na ten temat w foyer Hotelu Sheraton podczas jakieś mało ciekawej Ery Jazzu, zarzucił mi bowiem noszenie podróbek francuskich firm, gdy były to oryginały, tylko że z drugiej ręki. Że był uroczym gawędziarzem – wręcz mistrzem! I z tym były problemy, jak ten z wagonem wódki jaki wrócił z powodu wysokiego cła znad kanału La Manche (warszawskie honorarium Rolling Stones) – tzw. wódki pagartowskiej. Była to wierutna bujda w która uwierzyli wszyscy, łącznie z Gazetą Wyborcza i ze mną. Idąc dalej i w „czasie” uwierzyłem w kilka opowieści okupacyjnych Marka – zbierając materiały na temat pewnego polskiego kompozytora. Jednak po pewnej Wigilii jazzowej w Tygmoncie i po konfrontacji faktów wycofałem się z tej akcji z ulgą. No, cóż z upływem lat Marek po prostu konfabulował coraz więcej. Tym więcej mam uznania dla Marcina Jacobsona i dla jego pracy pt. „MAREK KAREWICZ: BIG BEAT”, w której to autor nie dał się nabrać na „siano” i którą serdecznie polecamy naszym Czytelnikom (po raz wtóry!). To big-beatowych fotosów Marka, nie tylko tych pozowanych (słynna powojenna ścianka na bliskim mu Muranowie) ale i portretowych. Jednocześnie we wstępie kompendium wiedzy o Artyście, którego nigdy nie zapomnimy. Schorowanego coraz bardziej Marka nie opuściła branża muzyczna – kilka lat temu urządzono koncert charytatywny w Stodole, jaki przyniósł pewną sumę pomocną w lekach i zorganizowaniu odpowiedniej opieki. Tu trzeba wymieć nazwiska Tadzia Majewskiego mieszkającego w pobliżu Marka oraz Wiesia Śliwińskiego z Trójmiasta, jacy bezinteresownie poświęcali swój czas i towarzyszyli Markowi przez lata, już wtedy na wózku inwalidzkim wożąc go dosłownie wszędzie po Polsce. Bo Marek miał wystawy, bo Marek chciał być…

W poniedziałek 2 lipca dosłownie tłumy przyjaciół – głównie artystów, muzyków i rodzina pożegnały Marka Andrzeja Karewicza – najpierw na nabożeństwie w kościele Ewangelicko-Augsburskim na Pl. Małachowskiego, potem na Cmentarzu Ewangelickim na Woli, gdzie spoczął w rodzinnym grobie. Wieczorem w Tygmocie, klubie którego był współzałożycielem ponad 20 lat temu i któremu przez lata nadawał styl i poziom odbyło się spotkanie przyjaciół.  

Adam St. Trąbiński
Foto. Tomasz Malczyk

 

 

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do